ON AIR
od 10:00 Na porządku dziennym zaprasza: Katarzyna Hnat

Amy Winehouse: Gdy zaczynała śpiewać, nikt nie mógł jej zatrzymać

„Chcę, by ludzie słysząc mój głos, choć na chwilę mogli zapomnieć o swoich troskach” – napisała 12-letnia Amy Winehouse w podaniu o przyjęcie jej do szkoły teatralnej Sylvii Young. Od początku wiedziała, że chce być sławna, że chce występować na scenie. Każde ze swoich marzeń spełniła. Jednak sława w najtrudniejszych momentach ją prześladowała, a scena była świadectwem zarówno jej potęgi, jak i upadku. Szczególnie, gdy zataczając się na niej śpiewała o tym, że nie chce iść na odwyk. Ten słynny refren piosenki „Rehab” okazał się zarówno przepustką do międzynarodowej kariery, jak i smutnym podsumowaniem jej życia, które 14 września, w dniu jej 40. urodzin, można już tylko wspominać.

Amy Winehouse: Gdy zaczynała śpiewać, nikt nie mógł jej zatrzymać
fot.PAP/EPA

Pozostawiła po sobie dwie płyty, debiutancki album „Frank” wydany w 2003 roku i nagrany trzy lata później album „Back to Black”, którym przypieczętowała międzynarodowy sukces. Tylko tyle i aż tyle wystarczyło, aby Amy Winehouse zapisała się na kartach muzycznej historii. Bob Dylan nazwał ją „ostatnią prawdziwą indywidualistką w muzyce pop”, a ona swój geniusz przypieczętowała w najsmutniejszy możliwy sposób, dołączając do tych największych – Jimmy'ego Hendrixa, Janis Joplin i Kurta Cobaina – w „klubie 27”.

„Pojawiła się, jak na Amy przystało – wierzgając nogami i drąc się wniebogłosy. Mógłbym przysiąc, że krzyczała najgłośniej ze wszystkich dzieci, które w życiu słyszałem. Amy urodziła się cztery dni po terminie i od tego czasu przez całe życie spóźniała się zawsze i wszędzie” – napisał Mitch Winehouse, w książce „Amy. Moja Córka”. Wspominając tę radosną, zawsze uśmiechniętą dziewczynkę rodzice zgodnie mówili, że była jak huragan, który ustawał, gdy Amy pogrążała się w swoim świecie, albo nieśmiało chowała za spódnicą mamy. Te cechy często były widoczne na scenie – gdy na nią wchodziła, czuła się onieśmielona tłumem. Wyglądała, jakby za chwilę miała się schować za gitarą. Ale gdy tylko sięgała po mikrofon i zaczynała śpiewać, była nie do zatrzymania. Amy wyróżniała jeszcze jedna cecha – upór, we wszystkim, co robiła.

„Szybko zrozumiałam, że gdy Amy na coś się uprze, nie ma mowy, aby jej to wyperswadować. A ja chyba pogodziłam się z tym, że nie mam wystarczającej siły przebicia, autorytetu, by powiedzieć jej stanowcze +nie+. Często powtarzała, że jestem wobec niej zbyt uległa” – przyznała w filmie „Amy” mama piosenkarki, Janis Winehouse. O ile w dzieciństwie jej upór mógł wydawać się uroczy, może nawet imponujący, z czasem zaczął sprawiać wiele problemów. Szczególnie, gdy Amy była wyrzucana z kolejnej szkoły. Choć nauczyciele dostrzegali jej inteligencję, błyskotliwość i talent, skutecznie maskowała te cechy złym zachowaniem. Ostatecznie zdołała namówić rodziców, aby przenieśli ją do szkoły teatralnej Sylvii Youg.

„Całe życie byłam bardzo głośna, do czasu, kiedy kazano mi się zamknąć. (…) Powiedziano mi, że mam piękny głos i w przeciwieństwie do mojego taty i jego rodziny chcę wykorzystać talent, którym zostałam obdarzona. Myślę, że moje szkolne wyniki przepełnione są uwagami: stać ją na więcej, mogłaby się bardziej postarać, nie wykorzystuje w pełni swojego potencjału, ale ja chcę uczęszczać do szkoły, gdzie będę mogła osiągać swoje limity, a nawet je przekraczać, gdzie będę mogła śpiewać, nie będąc uciszaną” – napisała w podaniu przyszła piosenkarka. Ale i w tej szkole Amy nie zagrzała miejsca zbyt długo, ostatecznie porzucając edukację w wieku 16 lat. W tym samym wieku zdecydowała, że wyprowadza się z domu, by zamieszkać wspólnie ze swoją przyjaciółką w wynajętym mieszkaniu.

Obserwując jej życie w licznych dokumentach i przysłuchując się wywiadom z rodzicami, trudno zrozumieć towarzyszące im poczucie bezsilności dla bardzo utalentowanej, ale i rozbrykanej córki. Dopiero po latach, godząc się z wielką stratą, rodzice Amy pojęli, że choć z pozoru wydawała się pogodzona z ich rozwodem, zdrada ojca i fakt, że zostawił mamę dla innej kobiety, położyły się cieniem na jej życiu. Choć paradoksalnie to właśnie sięgając do najciemniejszych zakamarków swojej duszy, bolesnych doświadczeń, tworzyła największe przeboje. Jak się okazało później, szczęśliwa nie miała o czym pisać. Tym, co napędzało jej muzyczny geniusz były skrajne emocje zakrapiane alkoholem i przypalane trawką. „Zaczęłam pić w wieku 12 lat” – przyznała z rozbrajającą szczerością w jednym z wywiadów.

„Z czasem przestałam dostrzegać w Amy kreatywną dziewczynę. Częściej widziałam w niej zbuntowaną nastolatkę, która sprawia coraz więcej problemów. Amy odgrywała tę rolę, bo właśnie wtedy zwracała na siebie najwięcej uwagi. A im bardziej czuła się niepewna, tym bardziej autodestrukcyjne stawały się jej zachowania. I muszę stwierdzić z przykrością, że takich właśnie zachowań świat łaknął najbardziej” – wspomniała w rozmowie z BBC mama artystki.

Jednak zanim świat dostrzegł drugie oblicze Amy, ona zachwyciła wszystkich swoim nietypowym głosem, nad wyraz dojrzałymi piosenkami i twórczością, której nie dało się zaszufladkować. Od najmłodszych lat w domu słyszała przeboje największych artystów jazzowych. To na nich się wychowała. Jednak jazz wydawał się jej gatunkiem elitarnym, nieco „samotnym”, jak zauważyła w rozmowie z BBC. Dlatego, jako nastolatka zwróciła się w stronę hip - hopu. Łącząc z wyczuciem te dwie muzyczne inspiracje w 2003 roku wydała swój debiutancki album „Frank”. Krytycy byli zgodni, że na ich oczach wyrasta niepodważalny talent, popychany przez niezwykłą osobowość Amy – wtedy jeszcze radosnej, szczerej do bólu i ponad wszystko zapatrzonej w muzykę. „Niewiele jest w moim życiu rzeczy, w których jestem naprawdę dobra, w których czuję się pewnie. Ale muzyka, muzyka zmusza mnie do tego, aby ciągle się starać” – przyznała.

Pytana, co ją napędza do pisania, z rozbrajającą szczerością mówiła, że bylejakość piosenek, które trafiają na szczyty list przebojów. Po prostu brakowało jej muzyki, której sama chciałaby słuchać. A że tego talentu nie dało się zamknąć w pudełku z napisem jazz, pop, czy hip - hop, Amy mogła tworzyć na własnych zasadach.

„Nigdy nie aspirowałam do miana typowej gwiazdy, może dzięki temu mogłam eksperymentować z muzyką i robić to, co chciałam. Nie znam innej takiej osoby jak ja, zawsze chciałam pozostać sobą. Nigdy nie czułam, abym z powodu swoich emocji czy przeżyć była słabsza. Jestem szczera we wszystkim co robię i otwarcie mówię o tym, co dzieje się w moim życiu, bo chcę żeby ludzie słuchając mojej muzyki mogli się z nią utożsamiać. Nigdy nie zaśpiewam ani jednego wersu, co do którego nie jestem pewna, który jest choć trochę fałszywy” – zadeklarowała w rozmowie z BBC.

Ta obietnica, była niczym kula u nogi, gdy przyszło jej pracować nad materiałem na drugą płytę. Na fali sukcesu płyty „Frank” artystka wciąż koncertowała, jednocześnie czując presję wytwórni. W 2005 roku Amy wprost mówiła, że ma blokadę twórczą. A skoro nie miała co robić, z nudów piła, spędzając większość czasu na grze w bilard. Inspiracja przyszła niespodziewanie, gdy na jej drodze w jednym z barów stanął Blake Fielder-Civil, największa miłość i najgorsze z jej uzależnień. Po pierwszych miłosnych wzlotach szybko zaliczyła bolesny upadek, gdy Blake zostawił ją dla swojej byłej dziewczyny. Amy była w rozsypce, drastycznie schudła i piła na umór. Przyjaciele widząc, co się z nią dzieje przekonywali ojca artystki, że ta się pogrąża i potrzebuje natychmiastowej pomocy. Jednak Mitch wtedy zdawał się nie widzieć problemu. Twierdził wręcz, że to trema, że Amy pije dla kurażu, aby przełamać stres związany z występami, a sugestie przyjaciół, menedżerów i wytwórni są przesadzone. Ostatecznie dla świętego spokoju namówił córkę na odwyk, który zakończył się po trzech godzinach. Bo, jak sama śpiewała w przeboju „Rehab”: „Nie mam na to czasu, a skoro mój tatuś myśli, że czuję się dobrze…”

„Myślę, że wtedy straciliśmy bardzo rzadką okazję, aby ją zawczasu z tego wyciągnąć. Jeszcze wtedy nie była tak nagminnie śledzona przez prasę. Wtedy miała szansę, aby z pomocą specjalistów wyjść z tego, zanim świat zaczął rozdzierać ją na strzępy kawałek po kawałku” – stwierdził w filmie „Amy” Nick Shymansky jej były menedżer i przyjaciel.

Niestety i tym razem zdecydował upór piosenkarki, która do terapii miała, delikatnie mówiąc, lekceważące podejście. „Niektórzy idą na odwyk i traktują go jak wczasy wypoczynkowe. Inni idą, bo wierzą, że to rozwiąże ich problemy i tak się dzieje. Ale ja jestem z tych, co wierzą, że swoje problemy można rozwiązać samemu, a nie polegać na innych” – stwierdziła w rozmowie z „The Irish Times”. Dlatego Amy sięgnęła po jedyną znaną jej terapię, muzykę. Coraz częściej bywała w Stanach Zjednoczonych nagrywając kolejne utwory, wtedy też poznała producenta Marka Ronsona, który nadał ostateczny szlif jej brzmieniu. Dwoje artystów, którzy wymykają się wszelkim muzycznym konwenansom – to był duet idealny, choć początkowo Amy miała pewne obiekcje, co do tej współpracy. Jej życie to był chaos, ale w pracy doskonale wiedziała czego oczekuje. Na szczęście tych dwoje szybko znalazło wspólny język. Amy obdarzyła producenta zaufaniem tak dużym, że dała się namówić na napisanie piosenki o odwyku.

„Pewnego dnia wychodziliśmy z sali bilardowej, a ja dla żartu zaczęłam śpiewać o odwyku. Mark zapytał: +czyj to utwór?+. +Jaki utwór, właśnie to wymyśliłam+ odparłam. Od razu podłapał ten pomysł i stwierdził, że powinnam napisać o tym piosenkę. Z początku wydało mi się to idiotyczne, piosenka o odwyku. Ale to była moja historia, więc wróciliśmy do studia i tak powstała” – wspomniała w tym samym wywiadzie.

Gdy wydawało się, że Amy jest na dobrej drodze, otrząsnęła się po rozstaniu, płyta „Back to Black” nabiera kształtów, artystką wstrząsnęła wiadomość o śmierci jej ukochanej babci, która była jej jedynym autorytetem. I choć piosenkarka wciąż nagrywała, jej alkoholizm przybierał na sile, potęgowany zaburzeniami odżywiania. Ale wyraźne problemy musiały zejść na dalszy plan, była bliska ukończenia wyczekiwanej płyty, która ukazała się w 2006 roku. Album „Back to Black” ugruntował jej pozycję w branży, otwierając furtkę do międzynarodowej sławy, przez którą niepostrzeżenie przemknął się również Blake. Ojciec artystki twierdził później, że jej były chłopak zwęszył jej sukces, a jego nagły powrót był wyrachowany, nie dostrzegał w tym żadnych dobrych intencji. Para zdawała się być głucha na opinie innych, zakochani po uszy, w tajemnicy przed wszystkimi, pobrali się w Miami w maju 2007 roku. I tu rozpoczyna się rozdział, który biografowie nazwaliby początkiem końca.

Zaraz po powrocie ze Stanów Zjednoczonych Amy po raz pierwszy sięgnęła po twarde narkotyki. W rozmowie ze „Sky News” autor biografii artystki, Chas Newkey-Burden, stwierdził, że nikt nie spodziewał się takiego obrotu spraw, choć piosenkarka nie stroniła od używek zawsze była wielką przeciwniczką twardych narkotyków. „Wcześniej, gdy ktoś choć wspomniał w jej obecności o tym, Amy wychodziła z pokoju, tak bardzo była im przeciwna” – wspomniał. Trzy tygodnie po ślubie artystka z powodu przedawkowania trafiła do szpitala. Według lekarzy cudem uniknęła tragedii. Mieszanka różnych narkotyków w jej organizmie, w połączeniu z alkoholem, mogła skończyć się paraliżem. Pierwszy szok szybko minął i choć po tym incydencie Amy była pod stałą obserwacją lekarzy, ojca, menedżera, jej mąż wciąż okazywał się niezastąpionym, osobistym dealerem.

Z czasem artystka i jej burzliwy związek stały się pożywką dla prasy brukowej. Nie było dnia, aby w prasie nie pojawiły się zdjęcia wyraźnie odurzonej pary opuszczającej jeden z londyńskich pubów. Gdy brytyjska bulwarówka opublikowała zdjęcia podrapanego i zakrwawionego Blake’a i zapłakanej, poranionej Amy – ten widok wzbudził uzasadniony niepokój. Złośliwi, nawiązując do jej charakterystycznego, wysokiego upięcia włosów, twierdzili, że fryzura Amy rośnie wraz z jej upadkiem. W tym samym czasie bliscy starali się interweniować. Nawet rodzina Blake’a, która do tej pory trzymała się z dala od tego zgiełku, zaniepokojona tą destrukcyjną relacją apelowała do fanów Amy, aby ci przestali kupować jej albumy i w ten sposób zmusili oboje do leczenia. Co wydawało się nie mieć większego znaczenia, szczególnie, że krótko po tym miłość jej życia trafiła do więzienia za próbę wręczenia łapówki i pobicie.

Gdy ona pogrążając się w rozpaczy wspierała męża, za oceanem przypieczętowano jej sukces sześcioma nominacjami do nagrody Grammy. Ostatecznie przyznano jej pięć statuetek, których nie mogła odebrać osobiście. Z powodu odwyku i udokumentowanych wykroczeń związanych z marihuaną, nie mogła polecieć na ceremonię. Swój triumf oglądała w Londynie, podczas specjalnego koncertu, w trakcie którego transmitowano uroczystość. Był to chyba jeden z niewielu ostatnich momentów, gdy fani i bliscy z ulgą obserwowali wychudzoną Amy, która na scenie odzyskała dawny blask. Łzy cisną się do oczu, na widok artystki, która prawie mdleje widząc, jak jej idol Tony Bennett ogłasza, że wygrywa w kategorii „nagranie roku”. Chyba bardziej była oszołomiona jego osobą niż samą wygraną. Ale towarzysząca wszystkim euforia szybko minęła, gdy Amy za kulisami powiedziała swojej przyjaciółce: „To wszystko wydaje się takie nudne bez narkotyków”.

Kolejne miesiące jej życia to bójki z fotoreporterami, przerażające zdjęcia, które wyciekały do prasy demonstrując wyniszczone nałogiem ciało. By uciec przed towarzyszącym jej zgiełkiem Amy podjęła decyzję o podróży na Karaiby, tam miała odzyskać spokój, rozpocząć pracę nad kolejną płytą i dojść do siebie. Można powiedzieć, że po części to się udało. Artystka podjęła decyzję o rozwodzie, skończyła z narkotykami. Ale i tam nie zaznała spokoju. Nieustannie była pożywką dla paparazzi, ale co gorsza także dla własnego ojca Mitcha, który na St. Lucię przybył z ekipą telewizyjną przygotowującą dokument dla brytyjskiej telewizji „Moja córka Amy”.

Decyzje ojca budziły w niej coraz większy sprzeciw i zwyczajnie rozczarowały. Bo, gdy ona stara się odzyskać spokój, trochę prywatności, on stawia przed nią operatorów, jednocześnie rozpływając się nad jej kolejnym albumem i postępach w terapii. „Chcesz się na mnie wzbogacić, chcesz zbić na mnie kokosy. Proszę bardzo, ale przynajmniej bądź dla mnie miły przed kamerą” – wściekała się, co zostało pokazane w poświęconym jej dokumencie. Zresztą nie tylko Amy miała wątpliwości przyglądając się decyzjom Mitcha, który w 2010 roku spełnił swoje marzenie o wydaniu płyty. Przypadków takich ojców „menedżerów” prasa znała wiele i coraz głośniej pytano, czy w otoczeniu Amy jest ktoś, komu faktycznie zależy na jej zdrowiu, kto nie traktuje jej, jak maszynki do robienia pieniędzy?

Wątpliwości nieco ucichły, gdy zaczęła pojawiać się publicznie w znacznie lepszej kondycji. Po rozwodzie, jakby stanęła na nogi, u jej boku pojawił się reżyser filmowy Reg Traviss i wielu wierzyło, że uporała się z dawnymi demonami. Ba, nawet zapowiadano jej kolejną płytę i triumfalny powrót na scenę. Ale Amy ostrożnie stąpała po tym grząskim gruncie, jakby po raz pierwszy od dawna po prostu cieszyła się życiem. A to dostarczało jej wielu powodów do zadowolenia, szczególnie, gdy uwielbiany przez nią Tony Bennett zaprosił ją do udziału w nagraniu jego kolejnej płyty. W marcu artystka wyraźnie skrępowana towarzystwem jednego z największych piosenkarzy jazzowych zawitała do studia Abbey Road. Dwa mikrofony, fortepian, mistrz i jego uczennica. Magia tej chwili udzieliła się wszystkim. „Tony to jedyny powód, dla którego jestem tu. Nauczyłeś mnie śpiewać. O tym dniu będę opowiadać wnukom i dopilnuję, aby one opowiadały o tym swoim wnukom” – stwierdziła zwracając się do swojego idola, jednocześnie snując w rozmowie z obecnym przy nagraniu „Daily Telegraph” śmiałe plany na przyszłość.

„Chciałabym uczyć się gry na gitarze lub trąbce. Potrafię grać na wielu różnych instrumentach, ale na żadnym nie gram naprawdę dobrze. Myślę, że posiadając tę umiejętność stajesz się lepszym piosenkarzem. Im więcej grasz, tym lepiej śpiewasz, im więcej śpiewasz, tym lepiej grasz” – powtarzała. Te słowa brytyjska prasa dosłownie spijała, ufając, że Amy wróci jeszcze potężniejsza. Niestety, niespełna pięć miesięcy później prasa cytowała jej słowa, jako ostatni wywiad, którego udzieliła.

Wielu zastanawiało się, co w ostatnich miesiącach jej życia doprowadziło do tragicznego finału. Zdaniem bliskich przyjaciół i członków zespołu do jej upadku niewątpliwie mógł przyczynić się jej czerwcowy występ w Belgradzie. Menedżment zachęcał ją do występów, a bliscy przyjaciele i wieloletni producent Salaam Remi, wiedzieli, że śpiewanie dawnych utworów tak nierozerwalnie związanych z jej bolesną przeszłością to wielki błąd. Amy poddała się presji, jako artystka musiała występować, mimo że nie miała w zanadrzu nowych utworów i zupełnie nie miała na to ochoty. Chyba po raz pierwszy zrobiła coś wbrew sobie. Co w efekcie miało katastrofalne skutki. Amy weszła na scenę przy wiwatującej i oklaskującej ją publiczności, ale gdy tylko publika zobaczyła, jak bezwładnie zatacza się po estradzie, okrzyki uwielbienia szybko przerodziły się w buczenie i gwizdy. Rozczarowani fani wołali „śpiewaj”, a ona patrzyła na wszystko nieobecnym wzrokiem. Zignorowała fanów, zespół, usiadła na perkusyjnym podeście i obserwowała całą sytuację z lekko drwiącym uśmiechem, jakby ta wymowna porażka przyniosła jej pewną ulgę.

Ostatnie tygodnie swojego życia Amy poświęciła bliskim. Rodzina i przyjaciele wspominali spotkania z nią, w trakcie których przypominała dawno zapomnianą Amy. Dla niektórych te rozmowy były jednocześnie powrotem i pożegnaniem. 23 lipca 2011 roku świat obiegła druzgocąca informacja o śmierci Amy Winehouse. (PAP Life)

Słuchaj RMF Classic i RMF Classic+ w aplikacji.

Pobierz i miej najpiękniejszą muzykę filmową i klasyczną zawsze przy sobie.

Aplikacja mobilna RMF Classic