ON AIR
od 07:00 Śniadanie Mistrzów zaprasza: Łukasz Wojtusik

Wojciech Kilar 1932 - 2013

Wspomnienia... W piątą rocznicę śmierci kompozytora.

Lwowianin

posłuchaj

 

 

 

 

Jak się wychodziło na balkon naszego domu, to po lewej ręce było widać kościół św. Elżbiety. On był jakieś 100 metrów od nas, może 150 metrów od nas, a z kolei na prawo taki mniejszy kościół św. Teresy, w każdym razie kościołem, do którego chodziłem stale był ten kościół św. Elżbiety. Cały maj były nabożeństwa majowe, no nie ukrywam, że to troszkę była katorga i zachowałem takie wspomnienie dość, powiedziałbym, traumatyczne, bo to strasznie długie jest. Dopiero potem się okazało, że nabożeństwo majowe, samo w sobie jest krótkie, tylko, że z babcią zawsze zostawałem na mszę, która była znacznie dłuższa niż dzisiaj, w sumie to dwie godziny chyba, ale to jednak przez cały maj codziennie dwie godziny w kościele, a jeśli to się jeszcze przypadkowo zbiegło z… potem pamiętam pierwsza komunia… To człowiek właściwie nie wychodził z tego kościoła. Pierwsza komunia była tam. No mam jakieś zdjęcie, w takim białym ubranku stoję ze świecą, jakąś gałązkę tam trzymam w ręce, taki pucułowaty, tłusty taki bachor, ale pamiętam to przyjęcie po, w takiej salce i takie połówki bułek z masłem i rzodkiewką – to właśnie było w menu.

Ja strasznie jadłem, do dziś uwielbiam tę kuchnię naszą, te kluski, pierogi, placki ziemniaczane. Nienawidziłem mięsa w ogóle, jeszcze zupy jakieś tam, ale rosołu nienawidziłem, wszystkiego co ma z mięsem coś wspólnego, tych zup takich. Natomiast obżerałem się okropnie, zwłaszcza, że u nas tak było, że ojciec pracował w domu, a strasznie rzadko się zdarzał wspólny obiad, każdy jadał o innej porze. Ja bardzo lubiłem jadać sam w kuchni.

RMF Classic: Ale gotowała mama, czy mieliście państwo kogoś?
Była jakaś pomoc zawsze, właściwie były dwie osoby. Była asystentka ojca, czyli położna i jakaś tak zwana, wtedy się mówiło służąca, teraz się mówi pomoc domowa. Pamiętam je jako (mimo, że zdaje się, że ja nie byłem zbyt sympatycznym dzieckiem) niezwykle kochające, miłe dziewczyny. Zwłaszcza jedna z nich, Ukrainka właśnie, taka Zosia, pamiętam, że ja dla niej byłem niedobry, a ona strasznie mnie kochała i była dla mnie zawsze strasznie dobra. Dlaczego ja lubiłem jadać w kuchni? Ja w ogóle lubiłem jadać sam, bo niestety (to do dziś mi zostało) lubię czytać przy jedzeniu. Ja „Trylogię” jakoś tak ratami czytałem, że dość późno „Ogniem i mieczem” przeczytałem, ale strasznie lubiłem „Potop”, „Pana Wołodyjowskiego” mniej, ale „Potop” to czytałem dosłownie w kółko przy jedzeniu. Miałem takie piękne wydanie,  które było oczywiście zalane śmietaną i jakimś masłem topionym. Tak sobie myślę, że dzisiaj można by z tego odtworzyć właściwie mój jadłospis dokładnie. On był ubogi, przeważnie jakieś kluski, tłuste, albo w maśle albo w śmietanie.

Lwów to jest oczywiście muzyka, muzyka była u nas w domu, kazali mi się uczyć, strasznie mi się nie chciało i nie bardzo mi to szło. Po pewnym czasie się zorientowałem, że nie bardzo jestem w stanie się rozeznać w tej pięciolinii, nie bardzo mogę to zrozumieć. Czasem się zdarza coś takiego, że np. ja zawsze chodziłem po gazety, cztery lata miałem, jak już czytałem, to chyba wcześnie, bo wtedy to dopiero jak się miało 6, 7 lat to się czytało. Ponieważ ja chodziłem zawsze po gazety dla ojca, to wracałem strasznie wolno, szedłem i czytałem tę gazetę. I to był dokładnie 1936r. – wojna domowa w Hiszpanii, i tam się pojawiało – gen. Franco. Ja się pytam ojca co to jest „gen. Franco”? Ojciec mówi: „To jest skrót”. Ja nie byłem w stanie tego zrozumieć i mówię: „Ale to jest generał Franco, dlaczego napisane jest gen. Franco?”. I nie byłem tego w stanie pojąć. I tak samo nie byłem w stanie zrozumieć tej pięciolinii. Potem jakoś w końcu siłą… Ja chodziłem do szkoły przy ul. Listopada, szkoła panien Reiss. To była rodzina słynnego polskiego przedwojennego muzykologa Józefa Reissa, autora książki „Najpiękniejsza jest muzyka polska”. Tam już tak troszeczkę poważniej się tym zająłem, ale mnie ciągle to męczyło. Jednak tam po raz pierwszy się zetknąłem z nazwiskiem, które w historii muzyki się zapisało.


Dzieci się rodziły zawsze, kobiety zawsze chorowały, także…
RMF Calssic: Ale on miał gabinet w domu?
Tak, w domu. Ja z resztą pamiętam jak ludzie przyjeżdżali ze wsi, płacili za pomocą osełki masła, kury, także nie powodziło się nam pod tym względem najgorzej. Pamiętam tych wieśniaków spod Lwowa, bo tam jak w Krakowie, wieś się trochę z miastem zlewa. Niektórzy coś tam płacili, niektórzy płacili jedzeniem, czasem jakimiś zakazanymi rzeczami, typu parę dolarów, złota świnka tak zwana, czyli pięciorublówka.
RMF Classic: A pana matka była panią domu?
Moja matka była panią domu, oczywiście. Z rodziny mojego ojca właściwie nikt się nie pojawiał.
RMF Classic: A to byli lwowiacy, tak?
Tak, ja nawet nie pamiętam w tej chwili, gdzie ojciec się urodził, ale wiem, że dość daleko od Lwowa. Natomiast mama się urodziła niedaleko Lwowa. We wsi pod Lwowem, w Rakowcu bodajże. Babcia była blisko, siostra mamy, też niedaleko od nas mieszkały.


Świteź, kąpielisko, pierwsza i ostatnia próba skoku do wody. Nie wiedziałem jak to się robi i skoczyłem na brzuch. Nieprawdopodobny ból odczuwałem przez wiele dni, jakby poparzenie. Tłuścioch taki jak klapnął w tę wodę. Ja kiedyś ważyłem 25kg więcej niż dziś.

Mieliśmy bardzo duże mieszkanie, to właściwie były dwa mieszkania połączone, siedem czy osiem pokoi, dwie łazienki. Stary dom taki, brzydki zresztą. Klatka schodowa miała taką zaletę, że miała poręcz, na której można było zjechać na sam dół. Gruba taka, wypolerowana poręcz. Sam dom był, prawdę mówiąc, niezbyt piękny, ale mieszkanie było wspaniałe. Koledzy mieszkali na poddaszu, było takie poddasze. Także ja pamiętam, że to tak nie było cudownie przed wojną, nie wiem czy dziś ktoś tak jeszcze mieszka, jak mieszkali ci moi koledzy.
RMF Classic: przy takiej liczbie pokojów, to pan pewnie miał swój?
Tak, ja miałem swój pokój i tak się jakoś złożyło, że spałem tyłem do okna, okno było otwarte w lecie, a naprzeciwko był dentysta i dziwne było to, że ten taki biały pas muru nad jego drzwiami i na nim odbijały się takie jakieś chińskie cienie. Widziałem tego człowieka w fotelu, tego dentystę pochyla się i nieprawdopodobne, to był taki zbieg okoliczności, jak w filmach, które czasem przywołują te rozrywki jarmarczne. Teatr cieni dosłownie. Ale też czasem widziałem, że oni tak rozmawiają, że siadają do stołu. Także ja strasznie lubiłem leżeć w łóżku i patrzeć co się tam dzieje.


Dopiero w Rzeszowie to się zaczęło poważnie, ale Lwów to tramwaje. Lwów to są tramwaje. To jest ta 1 i 9, miałem to szczęście, że mogłem cały Lwów przejechać. Jedynka szła od dworca na sam koniec Łyczakowa, na Cmentarz Łyczkowski. Dziewiątka znowu szła trochę inaczej, na wzgórza wuleckie, tam gdzie się jeździło na sanki. Z tym, że jedynka była nowoczesna, drzwi miała harmonijkowe. To oczywiście nie otwierało się na guzik, trzeba było to ręcznie otwierać i było fatalne do skakania. Do jedynki skok wymagał odwagi, a wtedy wyskakiwanie z tramwaju było jako zabawa. Że Żyję to jest… Ja mogłem zginąć przy pierwszym skoku, dlatego, że skoczyłem twarzą odwrotnie do kierunku jazdy, coś strasznego, nie miałem pojęcia na czym to polega. I ta jedyna przejeżdżała koło cytadeli, przez wał hetmański, przez stare miasto, przez cały najpiękniejszy Lwów. Pojechać jedynką to była podróż wystarczająca do poznania całego Lwowa.


Polskie filmy oglądałem. Dymsza, Bodo, Smosarska, Mankiewiczówna, w której się kochałem szalenie. Był taki film „Ja tu rządzę” i w nim była Ina Benita, w niej zakochałem się zupełnie obłędnie, to był taki wamp. Lena Żelichowska też była i to tez był wamp. Ci, którzy jeszcze po wojnie grali – Jerzy Pichelski, Jerzy Rakowiecki (był dyrektorem teatru po wojnie). No to te piosenki chociażby z tych filmów, tego jest masa. Był taki film „Zapomniana melodia” i chociażby z tego filmu pamiętam kilka piosenek, słynna „Ty nie zapomnisz mnie”. Pamiętam, że Fertner w tym filmie o jakimś medykamencie zapomniał i coś mu nagle przypomniała melodia, recepta mu się przypomniała w związku z melodią.

„Z dali widać już niestety, wieże kościoła Elżbiety. Może uda się, że powrócę znów i zobaczę miasto Lwów” – to tak w tej piosence było. Ci ostatni opuszczający Lwów, na zawsze, z nadzieją, że kiedyś wrócą, ostatnie, co ich żegnało to były te wieże kościoła św. Elżbiety, no to miałem go tak na dłoni, prawda, ten kościół św. Elżbiety.

Jakieś takie dziwne, wie pani, rzeczy np. Żydzi. Wszystkie sklepy dookoła były żydowskie.
RMF Classic: Pamięta pan jakieś sklepy, w których pan robił zakupy?
Pamiętam. Ja nie robiłem zakupów, czasem mnie tam posyłano, ale to sklepy spożywcze pamiętam – Grossman, Gotlieb, Szalowa. Myśmy mieszkali na rogu Sapiehy i Lwowskich Dzieci i tam były 3 czy 4 sklepy. Kolegów miałem Żydów w szkole, uczyli mnie też Żydzi. Taki mieszkał w naszej kamienicy Izraelita o nazwisku Cygan, który przychodził do nas i grywał na fortepianie. To było moje takie pierwsze zetknięcie się z muzyką, która wtedy wydawała mi się muzyką poważną, bo mój kontakt z muzyką był poprzez piosenki jakieś lwowskie, które się śpiewało, natomiast on grywał np. „Na perskim jarmarku”, i to wtedy wydało mi się równie poważne, jak dzisiaj mi się wydaje IX Symfonia Beethovena, a to jest taka banalna muzyczka, baletowa w gruncie rzeczy, ale wtedy to ja to odbierałem tak jak najwspanialsze jakieś Chopina rzeczy.   

Wojciech Kilar, 10 lat po ataku na WTC

posłuchaj


Ja jestem z tzw. „inteligenckiej rodziny”. To znaczy – ojciec był lekarzem, a matka była aktorką i uważali, że syn z takiej rodziny to też musi taki jakiś zawód uprawiać. Nie wiem, może czuli, że ja jestem rzeczywiście jakimś urodzonym leniem i nie bardzo się nadaję do jakiś takich poważnych zawodów, że może zawód artystyczny był by dla mnie najlepszy. Mnie to nudziło okropnie, męczyło to granie na fortepianie i po śmierci mojego ojca (tak w rok po śmierci) moja matka wyszła za mąż. Ona grała w teatrze w Rzeszowie, zresztą ten teatr ma imię Wandy Siemaszkowej dzisiaj, a właśnie moja mama była uczennicą Wandy Siemaszkowej we Lwowie i kiedy Siemaszkowa po wojnie właściwie nie bardzo wiedziała, co ma ze sobą zrobić, moja mama ją ściągnęła właśnie do Rzeszowa, ona mieszkała nawet u nas na ul. Grunwaldzkiej. No i tam poznała pana o pięknym włoskim nazwisku Graziadio, ale był to cudowny, fantastyczny Lwowiak, który słowa po włosku nie umiał. Sam o sobie mówił „Graziado”, mimo, że to nazwisko powinno się wymawiać „Graziadio”, pięknie po włosku. On pisywał muzykę, muzyczkę taką powiedzmy, do komedii muzycznych, do jakichś bajek wystawianych w teatrze rzeszowskim. I ja nagle zobaczyłem, że ten człowiek, który bywa u nas w domu, z którym jadam obiad, z którym chodzę na spacery, że to jest normalne stworzenie ludzkie, że kompozytor to nie jest coś nadzwyczajnego i pomyślałem sobie, że może ja też spróbuję. Zacząłem coś tam próbować bardzo niezdarnie zresztą, napisałem jakiegoś poloneza, którego usiłowałem napisać w takcie na 6/8 (polonez jest jak wiadomo na 3/4). Ja jako kompozytor właściwie mogę napisać co chcę i powiedzieć: „tak mi się podoba, ja to lubię, chcecie – grajcie, nie chcecie – nie grajcie. Podoba się wam – dobrze, nie podoba się wam – trudno. To jest moja muzyka taka, jaką ją piszę”. Natomiast wykonawca – to są rygory niesamowite, nie mówiąc już o rygorach życia. Wbić się wieczorem w ten frak, to jest dla mnie coś okropnego, wieczorem to ja oglądam mecze piłkarskie w telewizji.


Wróciłem jakby do czasów dzieciństwa zupełnie. Znaleźć się tam, to co się oglądało na ekranach – te białe fortepiany, Fred Astaire, Ginger Rogers itd., ci gwiazdorzy – Marlena Dietrich itd. To ten cały świat… Jak ja się tam znalazłem, to było przeżycie ogromne, ale takie przeżycie typu sentymentalnego, ja miałem prawie 60 lat jak ja się tam pojawiłem. Zwłaszcza taki był moment, gdy było jakieś święto, coś tam miałem dopisać jakiś kawałek, zresztą strasznie Coppola bał mi się to powiedzieć, gdzieś tam dyskretnie przez kierownika produkcji, że przydałby się tam jeszcze motywik jakiś jeden do „Draculi” i było akurat jakieś święto i ja byłem sam w tym studio, portier mnie tam wpuszczał, ja chodziłem po tych uliczkach tego miasteczka filmowego, tam miałem fortepian, sobie pisałem, w lodówce miałem jedzenie. Trzy dni spędziłem tam pisząc, takiego walczyka napisałem wtedy do „Draculi”, ale to ja go tam machnąłem w godzinę właściwie, a tak sobie chodziłem po tym studio i tam jest ulica Cary Granta, plac Marylin Monroe, zaułek von Sternberga itd. To znalezienie się tam to był jakby powrót do dzieciństwa, do tych fascynacji, które dawno mi przeszły i miejsce ich zajęły zupełnie inne nazwiska artystów. Także to było podniecające szalenie, fascynujące właściwie.


Ja pamiętam takie wydarzenie, które często wspominam, taki festiwal w Sewilli, trzech kompozytorów: Miklos Rozsa (autor muzyki m.in. do „Ben Hura”) John Barry (wielokrotny Oskarowiec) i ja miałem swój dzień. Ja ułożyłem program ze suity z „Draculi” i jednocześnie „Krzesany” i „Exodus”. Przyszły tysiące ludzi na ten koncert, żeby posłuchać muzyki z „Draculi” i żeby dotknąć tego człowieka, który z Hollywood się pojawił w mojej skromnej osobie. Po koncercie widziałem, że nikt nie mówi o „Draculi”, wszyscy mówili o „Krzesanym” i „Exodusie”. Jeśli się kogoś zmusi do słuchania tej naszej muzyki, i to nie tej mojej – „naszej”, moich kolegów polskich, to się okazuje nagle, że to nie taki diabeł straszny, Okazało się, że w tej Sewilli wszyscy poszaleli nie na punkcie „Draculi” tylko oszaleli na punkcie „Krzesanego” i „Exodusu”. Z resztą podobnie było w zeszłym roku troszkę, kiedy właśnie w Cannes wykonana była moja symfonia „September Symphony” i „Krzesany”, a zaczęło się od suity z „Draculi”. Jak ta suita z „Draculi” szła to na sali była jakaś taka atmosfera… No jakieś tam oklaski były takie zdawkowe po niej. Natomiast po „September Symphony”, po „Krzesanym” to się rozpętała orgia zupełna, szaleństwo. To jest w gruncie rzeczy różnica między muzyką filmową, a muzyką (nazwijmy ją) koncertową, symfoniczną, filharmoniczną, to nie ma porównania z utworem, który jest napisany z myślą o formie, całościowy i ludzie to odbierają. Jeśli dostają takich kilka ładnych kawałeczków, a potem nagle utwór, który jest od początku do końca skomponowany, ktoś im opowiada całą historię, która się wznosi, która ma swój punkt kulminacyjny, potem opada, ma jakąś pointę, po prostu – forma, forma i jeszcze raz forma. Właśnie w tym zestawieniu, jak mówię, jednego człowieka muzyki – czyli mojej, w zestawieniu muzyki filmowej z muzyką poważną, czego dokonywałem parę razy, to nagle ta muzyka filmowa z jakiegoś powodu całkowicie przechodzi w cień, nikt o niej nie mówi po koncercie, a wszyscy mówią właśnie o tej muzyce, no wyższej.


Sukces muzyki filmowej nie jest żadnym miernikiem, użyję tylko swojego przykładu. „Dracula” – płyta sprzedała się znakomicie, dlatego, że to jest „Dracula”, dlatego, że to jest Coppola. Natomiast muzyka, którą uważam, za najlepszą moją muzykę filmową (i wielu też tak uważa) to jest muzyka do „Portretu Damy” Jane Campion, sprzedała się w kilkudziesięciu tysiącach egzemplarzy – jak na muzykę filmową to są w ogóle śladowe ilości. Kiedy napisałem muzykę np. do francuskiego filmu animowanego, takiego „Disneya francuskiego” – Paula Grimault, była to rzeczywiście wyjątkowo udana muzyka, jak to film rysunkowy – prawie cały na muzyce się opiera. Nie dostałem za nią Cezara, bo to jest taki film dla dzieci, tak uważają, mimo, że reżyser to bogactwo narodowe Francji. Natomiast za „Pianistę” – ponieważ to film sukcesu – zebrałem masę najrozmaitszych nagród, więc nie można się za bardzo upajać, trzeba zawsze pamiętać o tym, że to jest głównie sukces filmu.

Ten zawód przynosi chwilę szczęścia, to są te chwile pisania, które są czasem okropne, to są takie chwile jakby samobójcze myśli i nie przesadzam, bo to jest… jeżeli się życie kończy, dla każdego to życie zawodowe jest drugie obok życia osobistego, oprócz najbliższych osób, i kiedy to się wszystko wali to właściwie myśli są w cudzysłowie, ale nie koniecznie nawet w cudzysłowie samobójcze. Mamy wiele przykładów, że bywali tacy o słabszych strukturach psychicznych, że popełniali prawdziwe samobójstwa, kiedy przeżywali kryzys jakiś twórczy, więc mimo tych momentów trudnych, to szczęście ich przezwyciężenia, szczęście skończenia dzieła, a jeśli ono nawet jest kalekie czy bardzo udane, to ten okres pisania i możność obcowania np. z tekstem Dantego, czy jak pisałem mszę, możność, która dana jest tylko kompozytorom, ingerencji w tekst liturgii mszalnej i obcowanie z tymi słowami, którymi obcuje w kościele w ławkach i nagle ja tam wkraczam, zaczynam to interpretować po swojemu, mam prawo właściwie obcować z tym 24 godziny na dobę.

RMF Classic: Dotknięcie sacrum, tego zastrzeżonego? Prawdziwe dotknięcie?

Dotknięcie sacrum i uczestnictwo w tym poprzez muzykę.

Wojciech Kilar o „September Symphony”

posłuchaj


Wiem, że taką moją, powiedzmy, niezłą stroną (delikatnie mówiąc, może nawet silną) jest poczucie formy: początku, rozwoju, punktu kulminacyjnego, w przypadku końca – pointy, i to przeważnie w takich utworach mających po kilkanaście minut, takie powiedzmy piguły symfoniczne typu „Krzesany” czy „Exodus”, bardzo efektowne, zwarte, jednoczęściowe, przeważnie na dużym narastaniu oparte, takie „bolera” Ravela (powiedzmy) w najrozmaitszych odmianach. A w mszy porwałem się na wieloczęściową, taka rozlewną formę, tak samo w symfonii, czy w poprzedniej symfonii „September Symphony”, to była dla mnie jakaś nowa przygoda, ja poczułem się jakbym był w innym świecie, nie bardzo wiedziałem jak to się sprawdzi u słuchacza, to moje poczucie formy zwartej, kompaktowej, niezbyt długich utworów, które wiem, że to są takie pewniaki.  Natomiast te formy dłuższe, opowiadające, z refleksjami, z zawierzeniami, żeby tutaj utrzymać uwagę słuchacza, to nie wiedziałem jak to w moim wykonaniu będzie wyglądać. Jakoś ta msza się sprawdziła, była w paru miejscach wykonana, w miejscach ważnych (też w moim życiu ważnych) – w katedrze lwowskiej, w mieście, gdzie się urodziłem, 1 września w Berlinie w katedrze cudownej berlińskiej.

RMF Classic: to jest takie odczarowywanie przeszłości, odczarowywanie historii, prawda?

Tutaj trafiła pani, gdy mówiłem o wykonaniu mszy w katedrze berlińskiej. Ja sobie przypominałem wtedy 1 września 1939r., bo to było w rocznicę początku wojny, wtedy chodziłem po tym naszym lwowskim mieszkaniu, zadzwonił telefon i pamiętam jak na końcu korytarza usłyszałem, jak ojciec odbiera telefon i odłożył słuchawkę i mówi „wojna”. Pomyślałem sobie jakie to jednak nieszczęście nas spotkało, wtedy się wydawało, że wszystko się skończy w tym 1939r. No i teraz w tym 2004r., 65 lat później w tymże Berlinie, w którym to wszystko się zaczęło grają moją mszę „Missa pro pace” (mszę za pokój), siedzi koło mnie rabin Berlina, siedzi koło mnie deputowany z Bundestagu…


To jest temat rzeka, bo co powiem, to mi się kojarzy zaraz z różnymi rzeczami, np. z tym, że wtedy były tłumy na Warszawskiej Jesieni, ja zaliczyłem taki „hattrick” – trzy razy pod rząd ’62, ’63, ’64, moje utwory były bisowane. To był wtedy okres rzeczywiście wspaniały, ja dość szybko zacząłem się orientować i potem okazało się, że mniej lub bardziej równolegle razem ze mną moi koledzy, że samo słowo „awangarda” zawiera w sobie to, że to jest straż przednia, coś co maszeruje przed armią, a potem zostaje wchłonięte. Awangarda niczego nie buduje, jak sama nazwa wskazuje to jest, coś co w moim pojęciu cały czas maszeruje, idzie ten Bach, ten Mozart, ten Monteverdi, ten Palestrina, ci mistrzowie chorału gregoriańskiego. To wszystko trwa, to wszystko jest i wchłania.

Szkoda tych wszystkich dawnych środków, szkoda melodii, szkoda czystych akordów, szkoda tego przede wszystkim, co jest taką największą siła muzyki, te dwa elementy – dur i moll, że to jest ten dur – to piękne, jasne, dobre, pełne nadziei, szlachetne itd. i ten moll – smutny, refleksyjny, liryczny. To jest potężna siła muzyki i rezygnacja z tego w tym nowym języku rozstającym się z tonalnością, to by była rezygnacja tego, co jest największą siła muzyki. Już były tego echa, jak np. Penderecki kończył swoją „Polimorfię” nagle kończył akordem C – dur, po tych pozbawionych jakichkolwiek cech tonalności „zwojach muzycznych”, tych smyczków kotłujących się przez ileś tam minut, nagle pauza i ten akord C – dur. Może to być wyjście, taka tęsknota za przyszłością. Piękne czasy z resztą, pamiętam na tym pierwszym wykonaniu „Polimorfii” na Warszawskiej Jesieni tak staliśmy pod balkonem w sali filharmonii, pod ściana, przerażeni tym, co będzie, co spotka nasze utwory.

Chciałem porównać dwa wydarzenie, z których jedno jest wydarzeniem ogólnoświatowym, ogólnie znanym, opisanym, a drugie jest naszym takim wydarzeniem lokalnym, polskim i moim. Myślałem o wykonaniu „Święta Wiosny” w Paryżu,  dla mnie do dzisiaj to jest utwór szalenie awangardowy, otwierający nową epokę i ten skandal potem, te krzyki awantury, to oczywiście wielki Strawiński. Ale każdy ma też takie wydarzenie na swoją miarę, ja też – mały człowiek, w porównaniu z wielkościami przeszłości – mam takie swoje wydarzenie i to jest pierwsze wykonanie „Krzesanego” w 1974r. w Warszawie i muszę powiedzieć, że jak ten utwór napisałem, to ja sam nie bardzo wiedziałem, co ja napisałem. Skończyłem tę partyturę, patrzę i mówię „chyba oszalałeś” – góralskie rytmy, góralskie melodyjki. Ja nie jestem w stanie tego odtworzyć, dlaczego ja nagle zacząłem tak pisać. To nie było żadne filozofowanie, że to już czas, bo już za dużo tej awangardy. I to też wywołało z jednej strony duży entuzjazm, a z drugiej strony ogromne oburzenie i te wszystkie głosy w prasie: „arcydzieło” lub „kicz skrajny” – czyli wszystko to, co powinna wywołać awangarda. Pomyślałem, że właściwie takim numerem awangardowym był tak jaskrawy powrót do dawności, oczywiście to już się pojawiało i u mnie i u innych kolegów, ale „Krzesany” był taki właściwie bezczelnie już ostentacyjnie tradycyjny. I od tego „Krzesanego” tak to już się toczy przez mniej więcej 30 lat swoim biegiem, swoim normalnym rytmem. Dla mnie kryterium jest to, że ktoś chce to grać w ogóle, no jeśli 30 lat minęło, a „Krzesanego” grają, to może ta moja działalność nie jest bezużyteczna (jak mi się czasem wydaje). Radość i nadzieja to jest to, co my artyści jesteśmy winni ludziom.


Na początku, kiedy mi zaproponowano pisanie muzyki do filmu to ja się szalenie ucieszyłem, ten film to była taka legenda, to było coś niesłychanie pociągającego, niesłychanego, taki zaczarowany świat. Zwłaszcza, że ja chodziłem w czasie okupacji do kina, kiedy nie było właściwie żadnej kontroli nad nami, to był taki bałagan, że dla nas małych chłopaków to był właściwie raj ta okupacja. Myśmy mieli wolną rękę, szkoła była, nie było, taki to był zwariowany dość okres i wtedy było takie hasło „wszystkie świnie siedzą w kinie”, a my chłopaki chodziliśmy do kina z największą przyjemnością, no nie ważne. W każdym razie, myślę, że film jest dla wszystkich czymś niesłychanie pociągającym, jakimś innym światem i na początku to na mnie to też tak podziałało – ta wytwórnia we Wrocławiu, w Łodzi, reżyserzy, ten styl życia taki dość nonszalancki, wtedy to była taka namiastka Hollywoodu, ale szalenie mnie to wtedy pociągało i w początkowym okresie strasznie dużo tego pisałem, ale stopniowo zacząłem to selekcjonować, początkowo to było też (jak to Janusz Głowacki pisze) z chęci zysków, ale nie mogę tylko tak powiedzieć. To był kontakt z innym światem, trochę dyscypliny tej – film to jest obowiązek, trzeba to skończyć na czas, film musi być napisany, to jest przede wszystkim przemysł i to nie są żarty. Tutaj każdy dzień się liczy, każdy dzień jest drogi, na kompozytora wszyscy czekają i tam nauczyłem się dyscypliny życiowej.

Słuchaj RMF Classic i RMF Classic+ w aplikacji.

Pobierz i miej najpiękniejszą muzykę filmową i klasyczną zawsze przy sobie.

Aplikacja mobilna RMF Classic