Berdiańsk

To ja. Patrzę na Berdiańsk w 2004 roku. Miasto, które 18 lat później, od pierwszych dni wojny będzie na ustach całego świata. Wtedy, latem jestem tam szczęśliwa i podekscytowana. Przyjechałam z zielonookim chłopakiem, który dzwonił do radia, zamawiał piosenki a w końcu zaproponował wyprawę do Berdiańska. To od pierwszych chwil moje miasto i jedna z największych przygód życia. Tu po raz pierwszy kąpię się w ciepłym morzu, wymieniam dolary na hrywny u szemranych jegomości i jem arbuzy prosto z grządki. Jest błogo, gorąco i oszałamiająco niebiesko. Historia przemawia dyskretnie, a może ja nie umiem patrzeć? Towarzysz Lenin spogląda na miasto, czerwone gwiazdy na grobach radzieckich żołnierzy giną w soczyście zielonych zaroślach.

Moja osobista historia wiąże mnie z Berdiańskiem na zawsze. Tu, 5 lat później biorę ślub z zielonookim chłopakiem. Jesteśmy sensacją na pół miasta. Na bazarku, można już płacić kartą i usłyszeć, że „wariaci” z Polski przyjechali się pobrać. Chcą nam zrobić zdjęcia, proponują wywiad w lokalnej gazecie. Przeganiam paparazzi, a szkoda, bo mam teraz tylko jedno zdjęcie ślubne. W takiej chwili kto by myślał o zdjęciach, wszystko zapisało się  w sercu i pod powiekami. I nawet te babuszki, które przyszły popatrzeć na młodych, z kwiatami i słoikiem z miodem, też zmieściły się w rodzinnym kadrze.

Czuję, że to najlepsze miejsce na świecie, by ślubować miłość.

Wieczorem na naszą cześć strzelają w niebo fajerwerki a na placu obok płonie wieczny ogień. Nigdy nie gaśnie, upamiętnia ofiary II wojny światowej. Ten ogień mocą lokalnej tradycji pieczętuje też miłość. Młode pary przyjeżdżają tu przed ceremonią, by pokłonić się bohaterom. Nikogo nie dziwią luksusowe limuzyny, dziewczyny w bajecznych sukniach z falbanami, które klękają i chylą głowy.
Moja podróż poślubna wiedzie przez Krym i tu otrzymuję pierwszą ważną lekcję. Spalona słońcem, oszołomiona widokami serce mam otwarte i emocje na wierzchu. Napotkanej babuszce, która na ulicy smakołyki sprzedaje, krzyczę do ucha, że jestem szczęśliwa i wychwalam pod niebiosa piękno Ukrainy. Starsza Pani gasi mnie srogim spojrzeniem, mówiąc z mocą: Dziecko, to nie jest Ukraina. Nic nie jest takie, jakie się na pierwszy rzut oka wydaje.

Ukraina

Kilka dni przed pierwszą wyprawą ( było ich w sumie 7) powiedziałam na antenie radia ( to nie było radio RMF Classic), że jadę i nie będzie mnie przez kilka tygodni. Pamiętam, że dostałam mnóstwo maili z przestrogami i ostrzeżeniami. Nie jedźcie, tam kradną samochody, to niebezpieczny kraj. Daję Wam słowo honoru!! Nic złego nigdy mnie w Ukrainie nie spotkało!!! Spaliśmy na odludziu, wałęsaliśmy się po bezdrożach, robiliśmy transakcje walutowe z przygodnie spotkanymi właścicielami lokalnej gotówki. Notorycznie psuły nam się stare samochody, którymi jeździliśmy. Nie zliczę dobrych ludzi, którzy spawali nam to, co gubiliśmy po drodze, studzili przegrzane silniki, wymieniali klocki hamulcowe. Pamiętam też taką sytuację. To była chyba rura, która zachwycona miejscem, postanowiła wypisać się z dalszej podróży. Trzeba było spawać a tu droga pusta i zero widoków na warsztat samochodowy. Jak zwykle nie czekaliśmy długo. Przypadkowy przechodzień zaprosił nas do siebie i zrobił co trzeba z naszą „maszynu”. Jego żona rzuciła wszystko, podała kawę i ciasto.

Na pożegnanie wyściskaliśmy się mocno próbując wcisnąć gotówkę za wykonaną pracę. Nie było szans. Mężczyzna spojrzał na rejestrację i zapytał:

Wy z Warszawy tak?

Tak.

Czasami jeżdżę do Was z towarem. Jest taki magazyn na ulicy Ostrobramskiej, znacie?

Znamy

Nooo….. To ja Wam teraz pomogłem a Wy mi pomożecie jak będę kiedyś w potrzebie.