Miniatury londyńskie

Miniatury londyńskie są uniwersalnym spojrzeniem na brytyjską stolicę. Nie znajdziecie w nich Pałacu Buckingham ani wieży Big Bena – te opowieści mogły powstać pod każdą szerokością geograficzną. Tylko ich temperatura jest londyńska. Także oko autora, który od wielu lat mieszka nad Tamizą. Mówi na Londyn – Piękny Brzydal – i tak go fotografuje. A teraz opisał swoje miasto z charakterystyczną czułością. Frymorgen odsłania mroczne zakamarki – ale bardziej człowieczeństwa niż metropolii. Często zaczyna od statycznego kadru, by ożywić go zaskakującą dynamiką słowa. Niektóre opowieści są bardzo osobiste, inne napisane zostały z większym dystansem. Łączy je próba opisania kondycji człowieka żyjącego w wielkim mieście. Bohaterowie tej prozy mówią do nas po polsku, ale czują po angielsku. Frymorgen sam siebie nazywa hybrydą – z dwoma paszportami w kieszeniach i jednym, rozszczepionym językiem. W Miniaturach syczy enigmatycznie o Londynie. To nie jest dla niego owoc zakazany.

Miniatury londyńskie

Bogdan Frymorgen (1962) – kurator i wydawca, autor albumów fotograficznych i wystaw, studiował anglistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Przez dwadzieścia cztery lata pracował dla Serwisu Światowego BBC. Mieszka w Londynie, jest korespondentem radia RMF FM. Współpracuje z wieloma instytucjami kulturalnymi w Polsce. Członek Związku Polskich Artystów Fotografików i rady nadzorczej Żydowskiego Muzeum Galicja w Krakowie.

https://austeria.pl/produkt/miniatury-londynskie/

Recenzje

“Już nie umiem powiedzieć: Frymorgen. To w końcu nikt obcy. Nikt obojętny. Przeciwnie. Bliski znajomy. Ktoś potrzebny. Konieczny. Czytam kolejne książki. Podziwiam talent i przenikliwość. Odnajduję w tym pisaniu własne tęsknoty. I jestem za to wdzięczny, wdzięczny wielokrotnie, bo przecież nie umiałbym tak mądrze dociekać, tak uważnie oglądać światy odległe i bliskie. Pisarz niemal rówieśny. Zerkam na okładkę. Londyńskie, uliczne przejście. Bogdan odwrócony, w charakterystycznej czapce, lekko przygniecionym płaszczu. Przystanął. Obserwuje. Podejmuje kolejne tropy, kolejne zdarzenia, szkicuje kolejne historie.

Miniatury to jednak poważne przypowieści. Moglibyśmy je nazwać kronikami, albo żywotami, chociaż często opowiadają o śmierci i rozpadzie. Próbuję to wszystko zatrzymać. Wiem już skąd to pisanie. Nadmiar zjawisk należy cierpliwie inwentaryzować, cierpliwie utrwalać w pamięci, w szkicowniku, na dysku, ostatecznie w książkach. Nic nie powinno przepaść. Żadna kolizja, żadne wniebowstąpienie, żadne wpiekłowstąpienie. To gęsty świat. Dziwacy, porzuceni, mordercy, ofiary, prześladowcy, winni, niewinni, skazani na upadek, przywleczeni na nic, także psychopaci, święci, dumni, naiwni, nonszalanccy. Czytelnik, może raczej współuczestnik tych życiowych zmagań, bo Autor dopuszcza nas do wielu tajemnic, musi także rozstrzygać, musi opowiedzieć się po którejś ze stron, tak wyraźnie przecież zarysowanych. Bo Bogdan Frymorgen nie unika jednoznacznych deklaracji. Jego wyborem jest świat dobry. Istotą tego świata jest ostre sumienie, zahartowane od lat najwcześniejszych, impregnowane na przemoc i chamstwo.

Nie ma w miniaturach zmyśleń. Jest Londyn i są reminiscencje. Mnogość ludzi i mnogość koincydencji. Ocieramy się o ciemne sprawy. Naprzeciwko przystają dobroć, solidarność, muzyka, niemowlęce gaworzenia, najsłabsze choćby światło, elegancka puenta, duchowe pokrewieństwo. Potrzebujemy takich książek. Potrzebujemy takich Autorów. Potrzebujemy wierzyć, że Londyn to wprawdzie diabelskie igrzysko, podtrzymywane jednak uparcie niewidzialną, przyjazną siłą, podobnie jak inne miejsca-igrzyska, porozbijane wojnami, zawiścią, ideologiami, bredzeniem polityków, chciwością, narcyzmem, pychą. Te światy jednak nie przepadają. Ktoś staje w ich obronie. Ktoś nadkłada głowę. Ktoś odważnie odpowiada złu. Ktoś upomina się o skrzywdzonych. Ktoś odnotowuje czyjąś śmierć. Ktoś rzuca wszystko i pędzi na ratunek.

I tak, miniatury londyńskie, przemieniają się w miniatury uniwersalne, stają się miniaturami warszawskimi, krakowskimi, gdańskimi, także kadzidlańskimi, bo tyle tutaj podobieństw, tyle przynależności. Wędrują przez świat ludzie. Wszyscy umierają, umierają bezdomni i królowe, wszyscy, bez wyjątku, zawieruszeni w kosmosie, i jego mniej rozległych fragmentach. A później rodzą się kolejni uczestnicy ziemskiego bojowania. Bo życie jest zawsze po kolejnej śmierci. I coś się zawsze przedziera przez najgorszy czas. Choćby niespodziewana pamiątka po przepadłym staruszku. Choćby wspomnienie po chmurnej znajomości, choćby zapach psa, albo zakładka w tomiku szekspirowskich sonetów.

Czytajmy Bogdana Frymorgena. Nic w tych książkach z naiwności i egzaltacji. Wiele, wiele z prawd, które mędrzec potrafił przekazać wiarygodnie i dojmująco, na nasze zawierzenie, na naszą łagodność.”

Dariusz Łukaszewski

W tytule książki zasygnalizowane mamy dwie kluczowe kwestie. Miniatury sugerują formę, w jakiej Frymorgen będzie opowiadał. Spodziewamy się więc czegoś, co będzie impresjami, migawkami, uważnymi spojrzeniami na szczegół, wreszcie także serią dostrzeżeń, bo przecież bodźców docierających do autora może być wiele. Epitet „londyńskie” informuje nas o miejscu, z którym będą powiązane wspomniane sceny i obrazy. Choć jest to wielkie miasto, autor zainteresowany jest tym, co niekoniecznie widać od razu, co wiąże się z codziennością, co wydobywa jednostkę z anonimowego tłumu, co przywołuje jego przeszłość i jego własne wrastanie w Londyn. Podobnie jak było we wcześniejszych książkach autora proza ta ma charakter autobiograficzny. Ważne i warte zaakcentowania jest jednak to, że prywatne, nie osuwa się tutaj w sentymentalizm, choć bywa wzruszające, nie jest próbą rozliczania świata z jego przewin i potknięć, ale jest często zaangażowane i krytyczne, nie zbliża się do kategoryzowania lub oceniania, ale staje się pełne zrozumienia i gorzkiej świadomości, że życie bywa nie zawsze dobre i sprzyjające człowiekowi. Miasto okazuje się w tej opowieści przestrzenią, którą trzeba oswoić na własnych zasadach. Często przywoływane są epizody, których bohaterami są ludzie spotkani przypadkowo, na chwilę, gdzieś na ulicy. A jednak i oni wpływają na ostateczny kształt tożsamości autora – zmuszają do działania, pozwalają na współczucie, mobilizują do dostrzeżenia inności, wreszcie otwierają na świadomość tego, że czasami i my zawodzimy – nie zawsze czynem, czasami zaniechaniem. Warto!
Bernadetta Darska
Biorę do ręki kolejną książkę Bogdana Frymorgena i trzymam ją tak przez chwilę. Waham się, czy otworzyć ją już teraz, czy poczekać może jeszcze trochę… Wiem bowiem, że jak zawsze pochłonę ją zbyt szybko i zacznę zazdrościć tym, którzy mają to jeszcze przed sobą.
„Miniatury londyńskie”, migawki życia, przechwycone w locie obrazy, ludzie, pejzaże, fragmenty zdarzeń, przytrzymane w stopklatce na chwilę, byśmy i my mogli przyjrzeć się temu, co ulotne. Mamy przy tym okazję docenić wrażliwość i bystre oko autora, a przefiltrowane przez nie elementy rzeczywistości zyskują osobisty wymiar. Nie widzimy po prostu Londynu, przed nami rozciąga się miasto Bogdana Frymorgena, o którym tak pisze na wstępie: „Kocham cię, moje miasto. Uwielbiam, potworze. Rozkrzyczane syrenami policyjnych wozów, rozgadane tysiącem języków. Jesteś moje, a ja należę do ciebie – w blasku wieżowców i chłodzie Tamizy.” Czym Berlin dla Brechta, Praga dla Kundery, Nowy Jork dla Woody`ego Allena, Sandomierz dla Iwaszkiewicza, tym dla Bogdana Frymorgena jest Londyn. Azylem, punktem odniesienia, plastrem na zadrapania losu, bocianim gniazdem, z którego wylatuje na chwilę, by jednak zawsze odnaleźć bez trudu drogę powrotną.
Wzrok autora jest uważny i analityczny, na tyle wytrenowany spoglądaniem w obiektyw, by dostrzec każdy istotny, niewidoczny dla innych szczegół. Myślę też, że dobry fotograf, a więc i nasz autor, zgodziłby się ze słowami Henri Cartier-Bressona: „Kiedy fotografuję, to otwartym okiem patrzę na świat, a zamkniętym spoglądam w głąb siebie.” Jednocześnie zaś pracuje wyobraźnia, rzucająca na ów przypadkowy odprysk życia, nie mający jasnego początku ani zakończenia, bardzo subiektywne światło.
Para spotkana na ulicy może się nienawidzić, zmagać z niszczącą tragedią, bądź tylko głośno dyskutować, może palić za sobą mosty albo przeciwnie, przecierać nowe szlaki komunikacyjne. To, co dopowiadamy do historii, jak ją odczytujemy, wyciągamy z własnych trzewi. Najczęściej te miniatury wycięte z życia innych uruchamiają w nas pewien cenny mechanizm autorefleksji, każą zatrzymać się na moment i wejrzeć głębiej w siebie, poszukać prawdy, zbilansować winien i ma, w końcu zaś spróbować odpowiedzieć sobie szczerze, czy i my nie „przejeździliśmy dotychczasowego życia na gapę.”
Mam wrażenie pewnej wspólnoty, wspólnoty dziadków, którzy otrzymali niezwykłą szansę pokazania maluchom piękna świata. Dokładnie te same uczucia, co autorowi, towarzyszyły mi, gdy pierwszy raz wzięłam w ramiona moją wnuczkę, gdy otworzyła szeroko oczka, zdumiona, któż to się do niej szczerzy tak radośnie. To uczucie niepodrabialne i do dzisiaj wydawało mi się, że niewyrażalne, niemożliwe do przetransponowania w słowa. Tutaj mogłam się w nich przejrzeć i przeżyć to jeszcze raz.
Uwagę autora przyciągają ci, których z reguły nie dostrzegamy, samotni, nierozumiani, niepotrzebni lub niewygodni, czy też wszystko to razem wzięte. Bogdan Frymorgen na kartach swojej książki oddaje im głos i nagle okazuje się, że ich opowieść jest równie, jeśli nie bardziej interesująca, co pozostałych bohaterów. Dostrzec człowieka drobiącego chybocącym kroczkiem ulicami Londynu, dzień w dzień z domu opieki do piekarni i z powrotem, pójść za jego historią, za jej smutnym finałem, bo przecież nie można przerwać jej ot, tak… to też posłannictwo pisarza i kronikarza.
Miniatury są genialnym chronografem odmierzającym to, co najistotniejszego wydarzyło się przez lata. Pandemia, słowo samo w sobie będące określonym układem liter, obojętnym, dopóki nie nabierze osobistego wymiaru, nie odciśnie znaku na sercu lub płucu, nie zburzy tego, co w swojej naiwności dawno uznaliśmy za pewnik.
Jest jeszcze jeden ogromny plus tych krótkich wyimków – ich różnorodność. Jedne są dosłownym zapisem zdarzenia, choć zawsze pogłębionym o ogólniejszą refleksję, inne zaś to małe, zgrabne metafory, aluzyjne przypowieści. Czasem przywołują odległe wspomnienia, a niekiedy te dopiero sprzed chwili. Bohaterem jest miejsce, może być nim też konkretna osoba czy nawet sam autor, a koniec wieńczy puenta, mądra myśl, symboliczne zawieszenie głosu, posłanie, przewrotna inwersja akcji, której nikt się nie spodziewa… Widać jak dokładnie autor przemyślał to, co chce powiedzieć, a także formę, w jakiej to przedstawi. Niczego tu nie ma za mało ani zbyt wiele, każde słowo stoi na właściwym miejscu, język zaś osiąga balans w sam raz pomiędzy dosłownością, a poetycką, melancholijną zadumą i uśmiechem.
Każdą z miniatur można czytać osobno, w dowolnej kolejności i ilości je sobie dawkować. Nie jest to bowiem tekst do tak zwanego połknięcia, lepiej będzie go przeżuwać wolno i długo, by dojść do każdej z podskórnych warstw i skonfrontować je z własną wrażliwością oraz doświadczeniem. Nie ma wątpliwości, że są to pieczęcie, jakie życie odcisnęło na źrenicy autora, skupionej, doświadczonej, skierowanej z jakiegoś powodu w ten, a nie inny punkt rzeczywistości. Zarazem jednak płynie z tego zawsze odautorski przekaz do czytelnika, ogólniejsza idea, którą warto odnaleźć i spróbować odczytać. Każdy oczywiście zrozumie ją na swój sposób poprzez własną empirię i emocje, autor nie daje recept, gotowców, nie poucza ani nie ocenia. Po prostu pokazuje, naciska raz po raz migawkę, zmienia oświetlenie, i wykadrowanie. Co z tym zrobimy my… jeśli nawet niewiele, to choć zanurzymy się na chwilę w pięknej polszczyźnie i zobaczymy coś więcej niż czubek własnego nosa.
Sztukater
Bogdan Frymorgen za pomocą migawek efemerycznych chwil opisuje swoją relację z rzeczywistością. Rzeczy przefiltrowane przez fragmentaryczną pamięć, obrazy zapisane/nadpisane na jej twardym dysku, które nie potrafi zniszczyć upływająca rzeka czasu. Opowiada o swoim domu, na który wiele lat temu wybrał Londyn. Obnaża kakofonię głosów tego specyficznego miasta, jej rytm. Przeprowadza przez jego obyczajowość, koloryt, zgnilizny. Kreśli portrety mieszkańców, które wyświetlają mu się po drugiej stronie powiek. Wciąż wspomina, jest wdzięcznością. Wraca do korzeni, tożsamości, relacji z Polską i ludźmi, którzy rzeźbili w nim jak w skale. Nie wierzy w przypadki. Ufa przeczuciu żony, oddaje hołd ukochanej wnuczce. Och. Żeby każdy człowiek potrafił tak pięknie wyznawać miłość… Konstrukcja nielinearna, język poprzetykany metaforami. Miniatury są rodzajem testamentu, spuścizny Autora, który pragnie złapać się ostatniej kropli nadziei na to, że wnusia zechce ten kawałek własnego dziedzictwa zachować, przechować. Frymorgen z czułością pisze o istocie człowieczeństwa. Zmusza czytelnika do własnej interpretacji wyrafinowanych kadrów z codzienności, które wciąż w nim buzują. Jest refleksyjny. Znów wraca do Leonarda Cohena. Roli muzyka w funkcjonowaniu zbudowanej przez niego podstawowej komórki społecznej. To urocze. Afirmuje drobne akty troski. Wzrusza i porusza. Wskazuje, jak wiele potrafi zmienić nastawienie. Czytając-niczym bumerang, wracało do mnie zdanie, : ,,Spróbuj chociaż raz wyolbrzymić szczęście, a nie problem.” Książki Frymorgena oddziałują na siebie, korelują, wchłaniają się wzajemnie. Ale nie potrzeba znajomości poprzednich, aby docenić dziennikarza wrażliwość, wnikliwe szkiełko i oko. Podoba mi się ,że zdarzenia umieszczone w tekście można dopasować do każdej szerokości geograficznej. Że, gdy milkną słowa, pojawia się coś znacznie cenniejszego. Śmiem twierdzić, że ,,Miniatury Londyńskie” znakomicie sprawdzą się jako pierwsze spotkanie z prozą tego szczerego, ciepłego i wrażliwego człowieka.
Magdalena, efemerycznosc_chwil
“Można pisać o ludzkich dramatach w dużych miastach. Można bohaterów swoich książek tak bardzo wciskać w szarą codzienność, że ci wpadają w depresję, w zgorzknienie i wieczny niedosyt bycia kimś innym nie w tym miejscu. Można, poprzez postaci książkowe leczyć siebie, co stosuje wielu pisarzy. Ale… Ale można pisać, jak Bogdan Frymorgen i pokazywać ową codzienność zwyczajnie i bez oceny. Można wrzucać ją w ramy okna i obserwować, by tym samym czytelniczo przepaść.
Jego życie przekrojone jest wielkim nożem. Dwie połowy człowieka. Dwa oblicza, które przywdziewa w dowolny sposób. Jest Polakiem w Anglii. Jest Polakiem, który od lat mieszka w Londynie, i który tę ziemię kocha. Nie tęskni za ojczyzną. On jest tu, cały. Jest u siebie. Taki jest Bogdan Frymorgen. Chodzi ulicami miasta i zbiera kamyczki z dróg, jakie przeszedł i którymi stale podąża. Przynosi owe zdobycze do domu i układa jeden obok drugiego. Mały kamyczek obok drugiego, jest ich coraz więcej, a razem ważą tyle, co wielki głaz. Ale to one. To zatopione w czasie punkty, jak ważka w bursztynie.
Oto stajesz się nim, by w weekendy stawać się nią. Pięć dni jesteś kimś, kim musisz, ale dwa dni plus piątkowy wieczór są inne. Sięgasz do innej szuflady, wyciągasz inne ciuchy, siadasz na łóżku i naciągasz nowe pończochy na nogi. Malujesz oczy, szminką pociągasz uśmiechnięte usta.
Jesteś starszym panem chodzącym każdego dnia do pobliskiego sklepu. Szurasz starymi nogami i stajesz na krawężniku, bo wzrok nie ten, a słuch na starość często zawodzi. Czekasz na pomocne ramię kogoś, kto we własnym pędzie życia dostrzeże cię i pomoże ci przejść przez ruchliwą ulicę.
Stajesz twarzą w twarz z napastnikiem, który kawałkiem rury z rusztowania uderza cię w sam środek głowy. I coś pęka, słyszysz, że pękło, ale stoisz. To chyba nie twój mózg, myślisz. Nie, nie tym razem… jeszcze żyjesz. Żyjesz… I to jest najważniejsze. Wdech, wydech. Jesteś. Czujesz. Po policzkach spływają ci łzy szczęścia. Życie… Twoje życie nadal trwa.
Taki jest świat, który otacza autora. Wystarczy jeden moment, jedno spojrzenie oczu, dwa słowa. Każde z opowiadań jest miniaturą codziennego życia. Odrębne historie wymalowane na makacie, którą niewielkimi pineskami rozpinasz w sobie. To obraz człowieka z wszystkimi wadami i zaletami, nie inaczej.
To drobne zdarzenia, które nagle nabierają znaczenia. Stają się majestatyczne. Samotność tkwi w czterech ścianach, jest zsuwana w cień wstydu, a to przecież duża bomba i ciężar. Starość nie jest brzydka, nie jest niepotrzebna. Jest i niech trwa.
Bogdan Frymorgen, jak Leonard Cohen, „(…) stawia prostotę słowa nad intelektualnym bełkotem. To umiejętność, której zaczyna nam brakować. Tracimy podstawowe akordy”. Pomiędzy „Miniatury…” wsuwasz swoje czytelnicze łzy, jedna po drugiej. Ludzie i historie i miejsca tak bardzo wnikają w twoją czytelniczą duszę, tak wżerają się w umysł, że nieświadomie szlochasz. Coraz szybciej bije ci serce, coraz bardziej gorycz puchnie w gardle. Czytasz, a litery rozmywają się przed oczami.
Krew, cierpienie, radość z życia i z kolejnego łyku kawy, jaki jest ci dany.
Kalejdoskop emocji, od których nie możesz się uwolnić. One wnikają w ciebie. Bo „Miniatury londyńskie” są tak naprawdę o nas. O ludzkich psychikach, marzeniach i pragnieniach. To ubrane w słowa losy ludzi, którzy mieszkają w naszym bloku, w domu za miedzą, czy w wielkich willach odgrodzonych tujami. To ludzie z miast i wiosek. To świat, ot po prostu. Bogdan Frymorgen napisał książkę, która rozdziera wnętrze, szatkuje je. Nie stroni od bólu, nie łagodzi tekstem tego, co ma swoją brutalność i co rani do krwi. Pisze szczerze, otwarcie i autentycznie, a to jest niebywałą wartością tych miniatur. Jest i śmierć i uratowane życia. Jest bezsilność, zagubienie, ale i czuła dłoń w twojej dłoni i spacer i radość. Jest żal i szczęście. I pomoc…
Jest życie.
Dziękują za te historie. “
Sztukater

Słuchaj RMF Classic i RMF Classic+ w aplikacji.

Pobierz i miej najpiękniejszą muzykę filmową i klasyczną zawsze przy sobie.

Aplikacja mobilna RMF Classic