Gdy 7 maja Brian May opublikował w mediach społecznościowych zdjęcie w maseczce, jego fani mogli w pierwszym odruchu pomyśleć, że ich idol zachorował na koronawirusa. Muzyk wyjaśnił jednak, że jego wizyta w szpitalu była związana z bolesnym zerwaniem mięśni w pośladkach (mięsień pośladkowy wielki). Nabawił się tego urazu podczas pracy w ogrodzie.
W poniedziałek 25 maja legendarny muzyk opublikował filmik, w którym wyjawił, że jego zdrowotne perypetie miały ciąg dalszy. Po tygodniu od incydentu w ogrodzie, wciąż czuł się fatalnie. „Miałem wrażenie jakby ktoś wbijał mi śrubokręt w plecy” – relacjonował. Zbadał kręgosłup metodą rezonansu magnetycznego. Okazało się, że dyski uciskają nerw kulszowy i to była prawdziwa przyczyna jego niedyspozycji. „Przez tydzień przykładałem lód nie do tego miejsca, co trzeba” – mówił z ironią May.
Ale muzyk wyznał, że wkrótce potem znów znalazł się w opałach: przeszedł niewielki zawał serca. Nie spodziewał się, że może mu to grozić, gdyż dotychczasowe wyniki badań elektrogramem miał dobre. Feralnego dnia przez 40 minut odczuwał ból i ucisk w klatce piersiowej, miał zdrętwiały ręce i był zlany potem. Gdy dotarł do niego lekarz, zabrał go do szpitala. Okazało się, że May miał zatkane trzy arterie. Miał do wyboru operację na otwartym sercu i wszczepienie bypassów albo zabieg wprowadzenia stentów. Wybrał mniej inwazyjne rozwiązanie, czyli stenty.
Przyznał, że gdy wyszedł ze szpitala, czuł się nadzwyczaj dobrze, tak jakby w ogóle nie przeszedł zawału. Zapewnił, że czuje się teraz w porządku i poprosił fanów, by się o niego nie martwili. (PAP Life)